Katowice nocą
23/11/2020
Tadeusz Sławek profesor nauk humanistycznych, poeta, tłumacz, eseista, literaturoznawca podzielił się z nami refleksjami na temat pandemii, która dotyka nas wszystkich
Kilka lekcji czasu pandemii.
Gdy w 1665 roku dżuma pustoszy Londyn i inne miasta Anglii Samuel Pepys, wysoki urzędnik Admiralicji, notuje w swym sekretnym Dzienniku, że „ludzie tak umierają, że nie starcza już nocy na ich grzebanie i muszą grzebać dniami”, zdarza się mu widzieć zwłoki leżące na ulicy, co napawa go takim lękiem przed czyhająca zewsząd śmiercią, że zaczyna porządkować papiery i sporządzać testament na nowo, bowiem miasto jest w takim „niezdrowiu, że człowiek nie może być pewien, czy przeżyje dwa dni”.
Jak jest istota tego „niezdrowia” i dlaczego Pepys nie mówi w tym miejscu wprost „chorobie” czy zarazie”? Myślę, że z dwóch powodów. Pierwszy odnosi się do możliwości zwalczania zagrożenia: wszak gdy mówimy o „epidemii”, obecne w tym słowie są nie tylko fizyczne symptomy cierpiącego ciała, ale i rozważanie sposobów walki z boleścią. Może ona być natury medycznej (to domena lekarzy), ale także administracyjno-prawnej (to dziedzina władzy). Stąd kwarantanna i godzina policyjna dobrze już znane Pepysowi: „Z rozkazu Lorda Majora wszyscy muszą już o dziewiątej wieczorem być w domach, aby chorzy mogli wtedy wyjść zaczerpnąć powietrza”. „Niezdrowie” jest bardziej kłopotliwe, bo przecież w samym słowie obecne jest już „zdrowie”, a więc chodzi tu o coś innego niż tylko o straszną dolegliwość ciała. Powiedzmy krótko: „niezdrowie” jest stanem społecznych związków, pozornie dobrze funkcjonujących, w istocie zaś kryjących swe szpetne sekrety, które epidemia ujawnia z dramatyczną siłą. Zaraza odsłania „niezdrowie” ludzkiej społeczności. Zarazy lekcja pierwsza.
Sytuacja jest dramatyczna: Pepys mówi o „niezdrowiu”, bowiem – i to drugi powód, dla którego unika tu słowa „zaraza” czy „choroba” – stan spraw ludzkich jest „niezdrowy”, z tej właśnie racji, że są to związki ludzkie, a człowiek jest istotą, egzystencjalnie rzecz rozpatrując – „niezdrową”. A skoro „egzystencjalnie”, a więc leczenie, z którym zawsze wiążemy nadzieję w chorobie, jest trudne do pomyślenia. Czy da się uleczyć egzystencję człowieka? W krótkim zapisie z 22 sierpnia 1665 roku Pepys opowiada, jak bardzo wstrząsnął nim widok zwłok leżących przed cmentarzem, bowiem lęk parafian przed zarazą był tak wielki, że nie dopuszczali oni do żadnych pochówków obcych, a zakazu tego pilnował postawiony przed bramą strażnik. Konkluzja Pepysa jest porażająca w swej lakonicznej bezwzględności: „owa zaraza czyni nas bardziej okrutnymi wzajem dla siebie, niż gdybyśmy byli psami”. Lekcja zarazy druga: człowiek jest zwierzęciem łatwo posuwającym się do okrucieństwa i na okrutny sposób organizuje świat wokół siebie. Nie widzi tego jednak na co dzień, już to uznając okrucieństwo za normę gwarantującą przetrwanie i sukces, już to osłaniając je działaniem instytucji czy też systemów łagodzenia okrucieństwa, z których najważniejszym jest kultura.
Stąd lekcja trzecia: czas epidemii winien być czasem otwarcia oczu, uświadomienia sobie wagi spraw podstawowych po to, aby można było pomyśleć o świecie zorganizowanym inaczej niż obecnie. Świata mniej okrutnego. Pierwszym symptomem, powiedzmy nawet niemal fizycznym odruchem uzmysławiającym konieczność ruchu w stronę świata inaczej uporządkowanego, świata opartego nie na „niezdrowiu”, jest tęsknota za ludźmi. Mimo całej nieludzkości społecznych relacji, w których człowiek niknął we mgle bezwzględnej politycznej i ekonomicznej gry, nagle znów odwołujemy się do człowieka. Cieszy nas czystsza woda w kanałach Wenecji i to, że mieszkańcy Punjabu znów mogą z odległości setek kilometrów widzieć Himalaje normalnie zasnute smogiem; ale to, co powtarza się we wszystkich opisach życia w czasie kwarantanny, to wstrząs wywołany widokiem bezludnych ulic. „Ale, mój Boże, jaka pustka i melancholia na ulicach”, to Pepys; „miasto tworzą ludzie. A ludzie po prostu zniknęli (…) Miejski deptak wyglądał jak plan filmowy. Nikt jednak nie kręcił tam horroru o inwazji porywaczy ciał…”, to Katowiczanin w swoim dzienniku z marca i kwietnia 2020 roku.
Miasto bez człowieka, miasto bezludne, przypomniało nam o tym, jak bardzo jesteśmy od samych narodzin „wkrzyknięci w ludzi” (to słowa wielkiej poetki Krystyny Miłobędzkiej), ale przede wszystkim powinno pozwolić nam przemyśleć nowy kształt miasta po epidemii, i na nowo zadzierzgnąć więzy łączące nas z sobą tak, aby były mniej okrutne. To lekcja czwarta czasu zarazy.
Tęsknota za ludnymi ulicami kieruje nas w dwie strony. Jedną jest rozmowa, której potrzebę odczuliśmy w czasie kwarantanny ze szczególną siłą. Szybko zaczęła mierzić nas telewizja, jakby czas pandemii osłabił moc obrazów, które zmieniają świat w migotliwy kalejdoskop niwelujący cierpliwy namysł; to, że trwaliśmy przy radiu, to dowód mocy słowa, którego nagle zaczęliśmy szukać zdawszy sobie sprawę, do jakiego stopnia język polityki i medialnej sprawozdawczości stał się pospieszną gadaniną niszczącą uważne słuchanie. Rozmowa jest poszukiwaniem słowa przylegającego nie tylko do rzeczy, ale także, a może nade wszystko, do uwagi poważnie traktowanego słuchacza; staliśmy się słuchaczami, odzyskaliśmy słuch. Epidemii lekcja piąta.
A drugi kierunek tęsknoty, która miała zaradzić melancholii pustych ulic, wiódł w stronę odzyskania znaczenia życia jako konstelacji w znacznym stopniu przygodnych zdarzeń. Nagle chcieliśmy doświadczyć tego, co niezaplanowane, co poza harmonogramem spotkań, czego nie uwzględnia żaden porządek dnia. Lockdown zmęczył nas zamknięciem i poczuciem klaustrofobii, ale spoglądając na puste ulice i nie mogąc wyjść z domu, tęskniliśmy za tym, co czeka nas po wyjściu z domu, i zdaliśmy sobie sprawę z tego, że to, co nas pociągało, to to, co wypełniało przestrzeń między zaplanowanymi wydarzeniami. Te wszystkie ulotne, niezaplanowane i niemożliwe do przewidzenia okoliczności, które spotykają nas, gdy idziemy ulicą lub gdy siedzimy przy kawiarnianym stoliku spoglądając przez okna na uliczny ruch. Jestem bytem przygodnym, wystawionym na przygodne okoliczności i to często z nich właśnie czerpiemy to, co nazywamy radością istnienia – to czasu zarazy lekcja szósta.
Pewnie wszystkie te lekcje zapomnimy. Gdyby tak się stało, byłoby to wielkim zwycięstwem choroby, triumfem „niezdrowia”, do którego nie powinniśmy powrócić.
*
Źródła:
Samuel Pepys, Dziennik, przeł. Maria Dąbrowska. Warszawa 1952.
Jarosław Gwizdak, Katowiczanin w czasie pandemii koronawirusa, Gazeta Wyborcza, 25 września 2020\
Autor: Tadeusz Sławek
Tekst pochodzi z katalogu XX INTERPRETACJI
Kategoria:
Aktualności